
Życie jest piękne… wszystko, co nas otacza jest cudowne, tylko trzeba się uśmiechnąć i to dostrzec.
Tillie Cole jest autorką, którą raczej znamy w Polsce z Raze i Reap, czyli brutalnych i gwałtownych książek. Mnie samej te powieści się bardzo spodobały, bo nie były to erotyki z tych słodkich, gdzie nieraz idzie „rzygać tęczą”, że tak brzydko ujmę, tylko wniosły coś nowego. Kiedy zobaczyłam w zapowiedziach tę lekturę, byłam bardzo zaintrygowana nie tylko opisem, ale tym czy autorka podoła czemuś innego. Byłam raczej pewna, że ta książka będzie zwykłym romansem z dodatkiem seksu, albo po prostu jakieś tam romansidło na letni wieczór. Kiedy dorwałam tę książkę w swoje łapki, dostałam jakby transu, byłam skupiona tylko na tym, by ją przeczytać i zobaczyć jak Tillie sobie poradziła. Co zrobiła ze mną ta powieść? Oj dużo…
Poppy i Rune znają się, od kiedy mieli po pięć lat. Rune przeprowadził się do Georgi aż z Norwegii, nie lubił nowego domu, nie chciał tam mieszkać, ale gdy z sąsiadującego domu wybiegła mała Poppy i podeszła do niego, złapali nić porozumienia. Przez kolejne dwanaście lat życia byli nierozłączni. Nie tylko ich przyjaźń była mocna jak nic innego, ale także kochali się, wszyscy wiedzieli, że Poppy i Rune są dla siebie stworzeni do życia już na zawsze razem. Jednak los lubi płatać okropne figle i pewnego dnia, ojciec chłopaka zostaje z powrotem z pracy wysłany do Norwegii, para musi się znaleźć rozwiązanie z tej okropnej sytuacji. Są dla siebie jak dwie połówki jabłka, idealne dobrane, a teraz będą dzielić ich tysiące kilometrów, a także ocean. Co się stanie z miłością, jaka ich łączy? Czy przetrwają taką próbę? Czy Rune wróci, a jeśli tak to czy ich miłość będzie dość silna?
„Dlaczego trzeba stanąć w obliczu śmierci, by nauczyć się doceniać każdy dzień? Dlaczego musimy czekać, aż niemal skończy nam się czas? Dopiero wtedy zaczynamy spełniać marzenia, które mieliśmy, gdy wydawało nam się, że jesteśmy nieśmiertelni. Dlaczego nie patrzymy na ukochaną osobę, jakbyśmy mieli jej już nie zobaczyć? Gdybyśmy to robili, nasze życie byłoby cudowne. Byłoby prawdziwe i pełne…”
Opisu tej książki nie chcę robić długiego, bo nie chcę wam spoilerować, ale jedno muszę wam powiedzieć. Najlepsza książka, jaką czytałam w tym roku. Przyznaję, że to dość mocne słowa, ale Tillie sprawiła, że znowu moje serce odżyło, gdy już myślałam, że jestem zmęczona, że nie dam rady więcej i zaczęłam wątpić we wszystko, co robię, ta książka uruchomiła moje serce na nowo. Użyję teraz mocnych słów i wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą jak kocham serię Dworu cierni od Maas, i wiecie również, jak pokochałam drugi tom Dwór mgieł i furii, ale uważam, że moja miłość do Tysiąca Pocałunków jest równie mocna, jak do Dworu. Pocałunki są absolutnie cudowne, zapierające dech w piersiach, sprawiają, że zaczynamy znowu wierzyć w niemożliwe, ale także mają pewną moc. Zauważyłam w książce wiele takich momentów, gdy bohaterowie mówią coś tak romantycznego, że miód ocieka z kartek, ale jednocześnie jest to tak genialne i cudowne, że nie zwracamy uwagi na to, ile słodyczy jest w tej książce, bo to pasuje. Nie ważne jak słodko i uroczo jest, idealnie wpasowuje się w historie i gdyby zabrano z tej powieści choć odrobinę tego romantyzmu to już nie byłoby to samo.
Tysiąc Pocałunków to książka, która zabiera nas… nie, porywa nas do miejsca, gdzie rozumiemy wiele rzeczy. Główna bohaterka jest naszym natchnieniem do zrobienia czegoś ze swoim życiem, nie chcemy już być tylko widzami naszego życia, chcemy zrobić coś, spełnić marzenia. Poppy jest cudowną, pozytywną i odważną młodą kobietą, która wie, czego chce, wie jak to osiągnąć, ale także umie odnaleźć w Rune’ie dobro, nawet wtedy, gdy wszyscy już sądzili, że jest stracony. Ta książka nie jest tylko opowieścią o miłości, ale także o poświęceniu, o wsparciu, o przyjaźni, o niepoddawaniu się. Mogłabym tak bez końca, bo czytając tę książkę, czułam wszystko. Autorka nie tylko przekazała nam cudowną fabułę, ale włożyła w nią tyle emocji, że nasze serca są nimi przesycone, czujemy miłość, jesteśmy ukochani, rozczuleni, wzruszeni i przede wszystkim wiemy, że warto żyć.
„Jestem dziewczyną, która wstaje wcześnie, by oglądać wschód słońca. Jestem dziewczyną, która we wszystkich chce widzieć dobro. Tą, którą porywa muzyka, którą inspiruje sztuka. – Popatrzyła na mnie z uśmiechem. – Taka właśnie jestem, Rune. Jestem dziewczyną, która czeka, aż przeminie burza, by móc zobaczyć tęczę. Dlaczego miałabym być smutna, skoro mogę być szczęśliwa? Dla mnie wybór jest oczywisty.”
Ach i zakończenie!! Przysięgam, chyba nigdy nie czytałam książki z lepszym zakończeniem. Zawsze są takie, że pozostawiają po sobie niedosyt, albo jesteśmy za bardzo rozbici, lub w ogóle były słabe, ale w tej książce… Kurcze, to było takie „To jest tak cholernie słodkie, że zaraz dostane cukrzycy”. Nawet nie wiem jak to dokładnie opisać, bo było po prosto I DE A LNE! Nic więcej, piękne, cudowne, perfekcyjne i po prostu cudo.
Książka poruszyła mnie do tego stopnia, że postanowiłam podzielić się swoimi uczuciami z autorką i do niej po prostu napisałam. Dowiedziałam się, że książka jest dla niej bardzo ważna, bliska jej sercu i dlaczego tak jest, wyjaśnienie znajdziecie na końcu powieści. Tillie bardzo cieszy się z pozytywnych opinii Pocałunków i dziękuje każdemu czytelnikowi za danie szansy tej książce.
Długa mi recenzja wyszła, ale oczywiście polecam Tysiąc Pocałunków, musicie je przeczytać, ja już każdej znajomej jęczę o to, że musi przeczytać tę książkę, że to najlepsze co zostało wydane i w ogóle jaram się tym jak niczym innym. Wam polecam tę powieść, koniecznie ją przeczytajcie, a ja pójdę czytać drugi, lub trzeci raz, bo nie mogę przestać. Ach i życzę każdemu z nas takiego uczucia, jakie łączy Poppy i Rune’a
Moja ocena 10/10, a i to za mało.
Pozdrawiam,
Wasza Dominika
Wydawnictwo: Filia
Autor: Tillie Cole
Oryginalny tytuł: Thousand Boy Kisses
Stron: 400
Data premiery: 17 maja 2017r.